Recenzja filmu

McCabe i pani Miller (1971)
Robert Altman
Warren Beatty
Julie Christie

Ballada o człowieku, który miał w sobie poezję

Po sukcesie filmu "M.A.S.H." z 1970 roku, Robert Altman znalazł się w czołówce amerykańskich reżyserów. Nie dał się jednak wciągnąć w system hollywoodzki i pozostał wierny swojej wizji kręcenia
Po sukcesie filmu "M.A.S.H." z 1970 roku, Robert Altman znalazł się w czołówce amerykańskich reżyserów. Nie dał się jednak wciągnąć w system hollywoodzki i pozostał wierny swojej wizji kręcenia filmów. Zręczne opowiadanie dramatycznych, trzymających w napięciu historii nie leżało w naturze Altmana. Wielkość jego obrazów tkwi w szczegółach i niezwykłym klimacie, który tylko on potrafił stworzyć, a to co najistotniejsze zawsze rozgrywa się gdzieś w tle. Niemal każdy film, który wyszedł spod ręki Altmana to arcydzieło. O każdym można powiedzieć, że jest pod tym, czy innym względem wielki, ale tylko jeden z nich jest całkowicie perfekcyjny. Tym filmem jest "McCabe i pani Miller" z 1971 roku. Akcja filmu toczy się gdzieś na północnym zachodzie USA w miejscowości Presbyterian Church. Dzieło Altmana to opowieść o schyłku Dzikiego Zachodu i jako takie można nazwać je antywesternem. Reżyser przedstawia moment, w którym miejsce marzycieli i pionierów zajmują wielkie i bezwzględne korporacje. Wędrowny szuler, John McCabe (Warren Beatty), postanawia zainwestować swoje oszczędności w dom publiczny. Nie ma jednak zielonego pojęcia, jak prowadzi się taki interes. Do miasteczka przyjeżdża pani Miller (Julie Christie), która wie wszystko o tego typu przedsięwzięciu. McCabe i pani Miller zawiązują spółkę, która w krótkim czasie zaczyna znakomicie prosperować i przynosić ogromne zyski. Sukces kłuje w oczy posiadaczy pobliskiej kopalni, którzy składają właścicielowi propozycję wykupu jego interesu. Gdy ich oferta zostaje odrzucona, w miasteczku pojawiają się płatni mordercy, którzy mają definitywnie rozwiązać tę sprawę. McCabe staje do obrony swojej własności... Fabuła jakich wiele, ale jak się rzekło na wstępie, filmy Altmana wyróżniają się czymś innym. Ta historia jest tylko tłem do ukazania relacji między parą głównych bohaterów. Reżyser w przepiękny, całkowicie bezpretensjonalny i pozbawiony taniego moralizatorstwa sposób odmalowuje sytuację dwojga ludzi, którzy pośród szarej codzienności i krzątaniny marnują swoją szansę na wielkie uczucie. Julie Christie i Warren Beatty rozegrali swoją partię po mistrzowsku. Subtelnie, bez nadmiernego epatowania emocjami przedstawili tragizm sytuacji w jakiej znalazły się odgrywane przez nich postacie. W jednej ze scen McCabe mówi: "Mam w sobie poezję!". Właśnie ta poezja, ten jego romantyzm i marzycielstwo są przyczynami jego zguby. McCabe bez patosu i zbędnej wzniosłości zmierza do smutnego końca. Constance Miller to jego przeciwieństwo: twardo stąpa po ziemi i nie ma złudzeń, co do tego jak potoczą się losy McCabe'a. Autor zdjęć, Vilmos Zsigmond w urzekający sposób ukazał zaśnieżone, a niekiedy tonące w błocie miasteczko Presbyterian Church i jego społeczność. Robert Altman pozwolił aktorom drugoplanowym dość swobodnie kształtować charaktery swoich postaci. Gdy wraz z McCabe'em przybywamy do osady, zastajemy jej mieszkańców pośród ich własnych spraw. Mamy wrażenie, że ich życie toczy się niezależnie od akcji filmu. Altman co jakiś czas wydobywa na pierwszy plan historie drugo- lub nawet trzeciorzędne dla głównego wątku. Osobne uznanie należy się dla Warrena Beatty, który był nie tylko odtwórcą głównej roli, ale również aktywnie uczestniczył we współtworzeniu scenariusza filmu. "McCabe i pani Miller" to jeden z najbardziej lirycznych obrazów w historii kinematografii. Melancholia otula ten film, tak jak futro otula McCabe'a, jest wszędzie i we wszystkim: we wciąż sypiącym śniegu, w rozmowach między McCabe'em i panią Miller, a nawet w odgłosach finałowej strzelaniny. Obraz przesycony jest naturalizmem, ale bez zbędnej brutalności. Mimo pesymistycznej wymowy film nie jest pozbawiony charakterystycznego dla Altmana dyskretnego humoru. Historia Johna McCabe'a i Constance Miller opowiadana jest bez pośpiechu, niewiele w niej dialogów, w tle słychać piękne i smutne ballady Leonarda Cohena. Ten film to elegia o śmierci romantycznego karciarza.
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones