poruszającego podobną tematykę. SYNDROM był filmem drapieżnym, przekonywającym i wywołującym autentyczną trwogę, SILKWOOD też powinien, ale jest ledwie letni.
Wszystko dlatego, że Mike Nichols (za scenarzystką Norą Ephron) spycha główny problem (groźby awarii w elektrowniach atomowych poprzez produkcję wadliwych podzespołów) na drugi plan na rzecz sentymentalnego, banalnego wątku romansowego tytułowej Karen Silkwood. Na szczęście rozegranego przez niebanalnych aktorów (Kurt Russell, Cher i Meryl Streep).
Warto obejrzeć ten film z ciekawości, ale skąd te nominacje do Oscarów, zwłaszcza za bezbarwną reżyserię skądinąd genialnego reżysera, nie mam pojęcia.
Skąd pomysł, aby film sensacyjny wręcz apokaliptyczny porównywać z dramatem społecznym?
To są dwa osobne gatunki filmów.
Nominacja do Oskara za reżyserię jak najbardziej zasłużona.
Opowieść o robotnikach pracujących za grosze (za centy), bez przewidywalnego wolnego week endu, ryzykujących swoje życie dla pracy, żyjących w domach prawie slumsach, od pierwszego do pierwszego. Opowiedziana tak ciekawie zasługiwała na nominację do Oskara.